We wtorek złapaliśmy Tulę i zawieźliśmy do wet - w czwartek, gdy dzwoniłam do gabinetu, Pani doktor powiedziała, że malucha można właściwie wziąć do domu, o ile będzie się go trzymało w dość ścisłym zamknięciu. Porozmawiałam z Tomkiem, sama to sobie przeanalizowałam i uznałam, że a) dopiero co Mirmił wyszedł z zapalenia pęcherza, na tle stresu po przeprowadzce;
b) za tydzień wyjeżdżamy na nasz mini-urlop, cztery dni poza domem i uznałam, że to nie jest dobry pomysł. Po rozmowie z Anetą i Darkiem (Stowarzyszenie Dla Braci Mniejszych) otrzymałam "rozgrzeszenie" bo chociaż miejsc w domach nie ma, zgodzili się małą "zagospodarować"... Jej leczenie, pobyt w szpitaliku, utrzymanie itd. też wzięli na siebie.
Tego samego dnia - w czwartek, Tomasz namówił mnie na przejażdżkę nad rzekę, żeby mógł choć na chwilę odetchnąć, naładować się wodną energią... Wzięliśmy Shanti i pojechaliśmy. Zaraz gdy tylko wysiedliśmy z samochodu i podeszliśmy w stronę mostu pojawiły się małe kociaki:
Dałam maluszkom to co miałam, czyli psie chrupki. Mimo, że duże i trudne do gryzienia, to kociaki rzuciły się na nie wygłodniałe...
Poszliśmy nad wodę, ale szybko zdecydowałam, że przynajmniej pojadę kupić im coś konkretnego do jedzenia... Na zdjęciach poniżej widać most i jego okolice. Po prawej stronie nie ma żadnych zabudowań!!! Jest za to droga, o sporym natężeniu ruchu! Najbliższe zabudowania są po drugiej stronie rzeki...
Pojechałam, kupiłam karmę, poprosiłam o pojemnik jakiś i wróciłam nakarmić maluchy. Przyszły na kicianie. Znajomi ze Stowarzyszenia, tym razem wprost napisali, że nie mogą już pomóc. Adopcje idą słabo - maluchów coraz więcej, pieniędzy coraz mniej, długi w lecznicach rosną...
Wróciliśmy do domu, ale już w drodze zdecydowałam, że wrócę tam rano. Z Tomkiem ustaliłam, że jeśli kotki będą, to "coś wymyślę" ostatecznie, weźmiemy je do nas...
Maluchy były:
Nawet całkiem wesołe, po wczorajszej, bardzo obfitej kolacji i pozostawionym na noc chrupkom :)
Jednak na jedzenie rzuciły się jakby rok nie jadły...
Od lewej: Jaspis, Nefryt i Runa - wtedy jeszcze bezimienne, bezdomne, spod mostu.
Obdzwoniłam kogo się dało, weterynarzy A, B i C, porozmawiałam ze znajomymi..., rozważałam nawet, że maluchy jeszcze zostawię i będę do nich jeździła (15 minut w jedną stronę), ale koniec końców w Gminie Wilamowice, do której należy wioska, w której teraz mieszkam, uzyskałam obietnicę pokrycia kosztów leczenia u wybranego, gminnego weterynarza. To i droga nade mną, przekonało mnie, by je zapakować do kontenera i zawieźć, najpierw do wet, a później do domu. W samochodzie miałam już klatkę kenelową pożyczoną od Darka z "Dla braci mniejszych" - to jedyna pomoc, jakiej w tym momencie byli w stanie mi udzielić (dopiero co "podrzuciłam" im Tulkę).
Maluchy właściwie same wyszły :). Wystarczyło postawić im tackę z jedzeniem...
Runa weszła ostatnia ;)
Pochwalę się jak bezpiecznie wożę koty :D
Wizytę u weterynarza gminnego powinnam chyba pominąć... Dość jednak, że weterynarz tylko spojrzał na koty w kontenerze, wydał mi leki na odrobaczenie i odpchlenie, o które poprosiłam i wpisał moje dane do zeszytu. Ja sama byłam dość ogłupiała w całej tej sytuacji, dużo się działo, musiałam podjąć ważne decyzje i jedyne o co poprosiłam to sprawdzenie płci (mea culpa, bo koty należało rzetelnie przebadać). Runkę od razu określił jako kotkę, ale przy Jaspisie nie był pewien, oglądał i oglądał "jakoś tu niewiele widać, dziwnie to wygląda", w końcu jednak uznał, że to chłopczyk. Z Nefrytem też nie było problemu.
Zabrałam koty do domu:
i....
Ciąg dalszy nastąpi, bo w jednym poście wszystkiego nie zmieszczę, ale na pocieszenie jeszcze zdjęcia:
Na początek taki mały "żarcik" jaki mi koty zrobiły - wchodzę do sypialni i widzę:
Tak. Pustą klatkę. Rozglądam się po kątach, aż wreszcie uniosłam wzrok wyżej:
:)
Też bym wybrała kanapę , a nie klateczkę ;-)))
OdpowiedzUsuńKciuki za maluchy i dobre domki !
Dobrze że je zgarnęliście ♥
Maluchy w domkach :)
Usuń